TadeuszNa szczęście rządy ciemniaków poszły już w zapomnienie (tych dawniejszych i tych przed chwilą usuniętych od władzy) i każdy następny dzień jest dniem normalnym: można pisać na forum , można słuchać muzyki i można robić wiele pożytecznych rzeczy, choćby takich jak Bogdan w tym topicu. Trudno tego niedoceniać !
http://www.rp.pl/artykul/75846.html
Wegetarianin dyrektorem rzeźni
Marek Migalski 11-12-2007, ostatnia aktualizacja 11-12-2007 01:09
Niechęć Donalda Tuska do państwa jest niebezpieczna. Państwo jest dziś nam, a zwłaszcza grupom najbardziej poszkodowanym w procesie transformacji, niezwykle potrzebne, wręcz niezbędne – przekonuje politolog z Uniwersytetu Śląskiego
Jedną z najważniejszych różnic między Platformą Obywatelską a Prawem i Sprawiedliwością jest stosunek do państwa. Pierwsza z wymienionych partii odnosi się do jego istoty i roli krytycznie, jest głęboko antypaństwowa, podczas gdy druga pokłada w państwie wielkie nadzieje i uznaje je za niezbędne narzędzie w realizacji dobra publicznego. Wbrew pozorom to wizja Platformy jest anachroniczna, bo stanowi jedynie smutne pokłosie myślenia liberałów sprzed ćwierć wieku.
Myślenie premiera Tuska o ekonomii jest anachroniczne – on wciąż żyje w latach 80. ubiegłego stulecia i tam odnajduje proste recepty na skomplikowane problemy
Od kilku lat PO i PiS w najwyższym stopniu absorbują naszą uwagę i domagają się tym samym prób określenia dzielących je różnic. Doczekaliśmy się już kilku, które z rzetelnym opisem rzeczywistości nie mają nic wspólnego, lecz są jedynie orężem w walce politycznej. Należy do nich przeciwstawianie populistycznego, nacjonalistycznego, autorytarnego PiS, otwartej, zorientowanej na Zachód i demokratycznej Platformie. Także przeciwstawienie patriotycznej, moralnej, stojącej po stronie ludu pracującego miast i wsi partii Jarosława Kaczyńskiego złodziejskiej, schlebiającej bogatym i uzależnionej od oligarchów formacji Donalda Tuska jest głęboko nieprawdziwe.
Ale pojawiło się kilka prób poważnych – podziału według wzorów amerykańskich na republikański PiS i demokratyczną PO (pierwszy do debaty publicznej wprowadził ten podział Bronisław Wildstein); na sarmatów i oświeceniowców (autorem tezy jest Jan Rokita). Sam jestem zwolennikiem określania obu formacji zgodnie z politologicznym podziałem na tzw. rodziny ideologiczne, gdzie PiS byłby klasyczną chadecją, a PO formacją liberalno-konserwatywną (z naciskiem na „liberalno”).
Jak nocny stróż
Ciekawym rysem w określaniu opozycji obu ugrupowań może być ich stosunek do państwa. I to nie do państwa polskiego, ale do państwa jako takiego. W tym kontekście PiS jawić się będzie jako partia propaństwowa, podczas gdy PO jako antypaństwowa. Jarosław Kaczyński w instytucjach państwowych dostrzega narzędzia i środki do realizacji najbardziej szlachetnych i potrzebnych działań na rzecz obywateli; są one dla niego niezbędne i pomocne w zapewnianiu obywatelom wszelkich potrzebnych dóbr: bezpieczeństwa, kultury, zasobności, poczucia godności.
Znalazło to wyraz w sobotnim wystąpieniu prezesa PiS na kongresie tej partii, ale było też wielokrotnie powtarzane przy różnych innych okazjach. Kaczyński widzi w państwie i jego instytucjach nade wszystko szansę na realizację najbardziej szlachetnych zamierzeń i planów politycznych, wyrównywania niesprawiedliwych rozwarstwień, zapewniania bezpieczeństwa osobistego i narodowego oraz dostępu do kultury, podniesienia stopy życiowej całego narodu (ze szczególnym uwzględnieniem jego najuboższych warstw).
A Donald Tusk? Jego wizja państwa jest dokładnie odwrotna – dostrzega on w nim przede wszystkim zagrożenie i opresję dla swobodnej kreacji wolnych obywateli, narzędzie represji i ograniczeń wobec społeczeństwa obywatelskiego, niepotrzebną skorupę krępującą nieograniczone możliwości ludzi. Zadaniem tego polityka jest ograniczanie omnipotencji państwa i jego instytucji, ich redukcja i – w konsekwencji – stopniowa likwidacja lub sprowadzenie roli państwa do nocnego stróża.
Szef PO z niechęcią patrzy na rozbudowany aparat państwowy, bowiem jest dla niego sztuczną i zbędną naroślą na zdrowym i prężnym organizmie społecznym, niepotrzebnym balastem obciążającym swobodę i zdolności ludzkie. Społeczeństwo winno się – w jego wizji – samoorganizować, przejmować kolejne kompetencje z rąk państwa i samozarządzać.
Jazda bez trzymanki
Która z tych wizji jest trafniejsza? Która bardziej nowoczesna, a która anachroniczna? Śmiem twierdzić, że wbrew pozorom to wizja PO jest naiwna i zarazem staroświecka (pomocny w udowodnieniu tej tezy będzie Francis Fukuyama, jeden z najwybitniejszych politologów, którego trudno oskarżyć o wstecznictwo i niezrozumienie współczesnego świata).
Zacznijmy jednak od wskazania na małą niekonsekwencję w stanowisku Platformy. Jej liderzy chcą – jak wspomnieliśmy – redukcji zadań i omnipotencji państwa oraz przerzucenia na barki społeczeństwa trudu samoorganizowania się i budowania dobra wspólnego. Ale ci sami politycy podkreślają, jak niski jest poziom zaufania w naszym kraju, jak rachityczne instytucje społeczeństwa obywatelskiego, jak niewielki poziom aktywności.
Jakże więc można na ten naród scedować ważne i skomplikowane zadania, które dzisiaj realizowane są przez administrację i biurokrację państwową? W jaki sposób tak niedojrzałe społeczeństwo obywatelskie, w którym – by użyć terminologii zaproponowanej przez Alexisa de Tocqueville’a – nieznana jest sztuka asocjacjonizmu, ma skutecznie podjąć się zadania przejęcia ogromnej części zadań z rąk wyspecjalizowanych instytucji państwowych?
Ale Tusk i jego koledzy nie zadają sobie pytania o jakość polskiego życia publicznego po wprowadzeniu tak gwałtownych zmian i nałożeniu liberalnej siatki instytucjonalnej na nieprzygotowane do tego społeczeństwo. To jak z jazdą na rowerze – trzeba próbować, bo inaczej nie można się tego nauczyć, ale na początku tato winien nas podtrzymywać za pomocą przymocowanego do naszego rowerka kija. Platformersi tego kija chcą jednak używać jedynie do bicia po głowie tych, którzy się boją i nie rozumieją, jaką frajdą jest swobodna jazda po wertepach.
Przestarzałe recepty
Głównym terenem liberalizacji według PO ma być sfera gospodarki. Ale największe sukcesy ekonomiczne w poprzednim stuleciu odnosiły te kraje, w których rola państwa w gospodarce była znacząca. Przykłady Korei Południowej, Tajwanu, Singapuru, Chile, a wcześniej Japonii czy Niemiec, by nie wspominać już o ukochanej przez Tuska Irlandii, pokazują, że instytucje państwowe i rząd odegrały dużą i pozytywną rolę w kształtowaniu nowego ładu ekonomicznego.
Wycofanie się państwa z gospodarki, jej całkowita liberalizacja wcale nie jest najlepszym, a już na pewno niejedynym, sposobem osiągnięcia sukcesu. Zrozumiał to nawet guru współczesnych liberałów Milton Friedman, który przed paru laty nawoływał: „Prywatyzować, prywatyzować, prywatyzować”, a w 2002 roku wyznał: „Myliłem się. Okazało się, że rządy prawa są ważniejsze od prywatyzacji”.
Bo też jest to prawda – liberalizacja jest koniecznym warunkiem osiągnięcia zasobności materialnej, ale daleko niewystarczającym. Dla zachodniego inwestora mniej ważne jest to, czy podatek wynosi u nas 19 czy 30 proc. (w drugim przypadku biznesplan po prostu będzie zakładał dłuższy czas zwrotu kosztów inwestycji), dużo ważniejsze natomiast, czy nie ma u nas korupcji. Jeden skorumpowany urzędnik w gminie czy powiecie potrafi zablokować całą inwestycję lub znacząco i nieoczekiwanie podwyższyć jej koszt. Kraje skandynawskie, które mają wysokie podatki, ale prawie zerowy poziom korupcji, nie narzekają na napływ kapitału zagranicznego i rozwój gospodarczy. Tego zdają się nie rozumieć politycy PO.
Myślenie premiera Tuska o ekonomii jest anachroniczne – on wciąż żyje w latach 80. ubiegłego stulecia i tam odnajduje proste recepty na skomplikowane problemy. Ale świat współczesny jest inny i inny jest obecny turbokapitalizm. Odpowiedzi Margaret Thatcher i Ronalda Reagana są tak aktualne, jak dziś byłyby przydatne ówczesne programy komputerowe zastosowane do współczesnych laptopów.
Fukuyama pisze o tym tak: „Początki epoki postzimnowojennej intelektualnie zdominowali ekonomiści opowiadający się za liberalizacją i mniejszym państwem. Dziesięć lat później wielu z nich doszło do wniosku, że do najważniejszych czynników wpływających na rozwój gospodarczy wcale nie należą czynniki ekonomiczne, ale instytucjonalne i polityczne. Zagubiono cały wymiar państwowości – wymiar, który powinien być intensywnie badany – wszystkie kwestie budowania państwa, które umknęły krótkowzrocznej koncentracji na jego wielkości. I z tego też powodu liczni ekonomiści zabrali się do odkurzania podręczników administracji publicznej sprzed pięćdziesięciu lat, na nowo wynajdując koło, które pozwoli im opracować strategie antykorupcyjne” (cytaty pochodzą z książki Francisa Fukuyamy „Budowanie państwa”, Rebis, Poznań 2005).Wydaje się, że Donald Tusk na taką lekturę nie ma chyba czasu, woli jak mantrę powtarzać banalne formułki o prywatyzacji jako antidotum na wszystko.
Tu nie jest „Przystanek Alaska”
Drugim konikiem szefa PO, obok redukcji państwa w gospodarce, jest decentralizacja. Już zapowiedziano ograniczenie kompetencji wojewodów i wzmocnienie władzy marszałków wojewódzkich i dalsze przesuwanie kolejnych uprawnień na niższe szczeble samorządu terytorialnego. Moją przewagą nad większością liderów Platformy jest to, że pochodzę z głębokiej prowincji i napatrzyłem się na to, jak jeden skorumpowany i poukładany z władzą lokalną dziennikarz potrafi zablokować przepływ informacji w gminie i powiecie, a w konsekwencji spetryfikować układ na poły mafijny.Polska prowincja nie wygląda jak z serialu „Przystanek Alaska”, raczej jak z „Bazy ludzi umarłych”. Dlaczego Tusk, mając świadomość, jak wątła jest sieć społeczeństwa obywatelskiego, nie domyśla się, że decentralizacja może wzmocnić nieformalne układy biznesowo-przestępcze, ułatwić życie lokalnym watażkom i kacykom?
Fukuyama pisze o tym w sposób następujący: „W krajach rozwijających się przekazanie władzy rządowi regionalnemu lub samorządowi często pociąga za sobą dodatkowe uwłaszczenie lokalnych elit lub sieci nieformalnych powiązań, oznacza bowiem osłabienie kontroli zewnętrznej nad ich poczynaniami.
Treścią jednego z zasadniczych argumentów za centralizacją władzy politycznej jest właśnie konieczność istnienia ośrodka władzy egzekwującego minimalne normy antykorupcyjne w administracji publicznej. Po upadku autorytarnych rządów Suharto w Indonezji i przejęciu władzy przez rząd demokratyczny zmieniono konstytucję w taki sposób, by przekazywała większą władzę organom prowincjonalnym i lokalnym. Dyspersja władzy pomnożyła tylko liczbę sposobności do korupcji”.
Decentralizacja jest dziełem zbożnym, ale jeśli dokonuje się na organizmie osłabionym, mało aktywnym, mającym cechy biernego przedmiotu w rękach lokalnych liderów, może zakończyć się osłabieniem kontroli nad procesami politycznymi i wzrostem patologii. Warto, żeby o tym wiedział premier mający ambicje dokonania owej decentralizacji. Musi być ona wspierana, i zabrzmi to paradoksalnie, przez sprawowanie funkcji kontrolnych nad tym procesem przez… państwo.
A jednak państwo narodowe
I wreszcie trzecia, najbardziej fundamentalna słabość myślenia o państwie jako o czymś zbędnym i niepotrzebnym. Natura nie znosi próżni, także natura polityki. Jeśli osłabimy państwo, to na jego miejsce zaczną się wpychać inne podmioty. Gdyby były to podmioty będące efektem działań aktywnego społeczeństwa obywatelskiego, nie byłoby źle. Ale – jak wielokrotnie skonstatowaliśmy – owo społeczeństwo jest w naszym kraju wyjątkowo rachityczne. Wie o tym także Donald Tusk.
Zatem musimy założyć, że wraz z dokonywaniem przez państwo striptizu, pozbywaniem się przez nie kolejnych uprawnień, jego miejsce zajmować będą inne podmioty. I będą to podmioty najsilniejsze – biznes, dobrze zorganizowane grupy przestępcze, elity, establishment. Nie trzeba być goszystowskim alterglobalistą, by przewidywać, że wycofanie się państwa z najbardziej fundamentalnych dla życia obywateli sfer, takich jak gospodarka, kultura, sport, edukacja, służba zdrowia itp., automatycznie otworzy pole do ekspansji najsilniejszych graczy na rynku, to znaczy międzynarodowych korporacji, a zarazem lokalnych klik.
Tylko państwa i ich organizacje takie, jak ONZ czy UE, mogą i chcą walczyć o prawa człowieka, ochronę środowiska naturalnego czy demokrację. Wielki biznes na pewno nie będzie kruszył o to kopii. Po raz ostatni zacytujmy Fukuyamę: „Ci, którzy wieszczą zmierzch suwerenności – czy to zwolennicy wolnych rynków na prawicy, czy zagorzali multilateraliści na lewicy – muszą najpierw wyjaśnić, co miałoby zastąpić siłę suwerennego państwa narodowego we współczesnym świecie. Ponieważ de facto lukę tę wypełniła menażeria wielonarodowych korporacji, organizacji pozarządowych, organizacji międzynarodowych, syndykatów zbrodni, grup terrorystycznych i temu podobnych, które wprawdzie dysponują jakąś tam siłą lub jakąś tam prawomocnością, ale rzadko równocześnie jednym i drugim. Wobec braku jasnej odpowiedzi nie mamy wyboru, jak tylko powrócić do suwerennego państwa narodowego i ponownie postarać się zrozumieć, w jaki sposób uczynić je silnym i efektywnym”.
Te słowa nie są autorstwa Putina czy Chaveza, ale jednego z najwybitniejszych liberalnych myślicieli współczesności. Powtarzanie jak zaklęć kilku banałów o konieczności pozbycia się państwa w gospodarce, decentralizacji, chronienia obywatela przed opresją organów państwowych, jak największego wycofania się ich ze sfer kultury, opieki zdrowotnej czy bezpieczeństwa, nie jest dowodem nowoczesności. Odwrotnie – jest dowodem anachroniczności tego typu poglądów w świecie globalizacji, nieodrobienia pracy domowej w postaci lektury współczesnych myślicieli, pozostania na poziomie wiedzy nauk społecznych i ekonomii sprzed ćwierćwiecza.
Niechęć Donalda Tuska do państwa jest nie tylko niebezpieczna, bowiem dzisiaj państwo jest nam, a zwłaszcza grupom najbardziej poszkodowanym w procesie transformacji, niezwykle potrzebne, wręcz niezbędne. Jest także trochę śmieszna. Bo śmieszna jest sytuacja, gdy na czele państwa stoi polityk, który tego państwa nie rozumie, boi się go, ma go w pogardzie lub – w najlepszym wypadku – nie lubi. To tak, jakby dyrektorem rzeźni został wegetarianin.
Źródło : Rzeczpospolita