Niemen Aerolit

Archiwum forum fanów Czesława Niemena

Dziwny jest ten świat

Dyskusje na dowolne tematy dla ktorych nie znalazło się miejsce w pozostałych forach. Wątki nie muszą dotyczyć Czesława Niemena, jednak ograniczamy się do tematów związanych z kulturą i sztuką.

Wywiad z Władysławem Komendarkiem 2013-08-31 - 2014-11-09 minimoog 9 6315
minimoog
2013-08-31 23:32:56
Oto prezentuję wywiad z Władysławem Komendarkiem, niezwykle oryginalnym muzykiem, byłym klawiszowcem legendarnego zespołu Exodus. Jest on dosyć długi, dlatego kawałek po kawałeczku będę go przedstawiał. Sam wywiad jest może już stary, bo przeprowadzony 12.12.2013 roku, ale duża większość informacji jest nadal aktualna.

cz.1

Minimoog: Dobry wieczór!
Władysław Komendarek: Witam, witam!
M: Czy czuje się pan spełniony jako artysta, czy może jako muzyk nieustający „W poszukiwaniu źródła” i swojego miejsca w muzyce?
WK: To jest bardzo ciekawe pytanie. Ja cały czas poszukuję, nieustannie robię co innego. Bo skupiając się na czymś stwierdzam po kilku latach, że trzeba zmieniać podejście do tworzenia muzyki. I cały czas szukam i eksperymentuję. Tak mogę ci na ten temat powiedzieć.
Rozumiem. Czyli ta różnorodność styli, którą znajdujemy w pana twórczości, jest wynikiem tych poszukiwań? To mam tak rozumieć?
Tak, tak, tak! Bardzo kocham muzykę ambientową itd., ale to co robię w innych kierunkach również należy do mojej pasji i nie tworzę tego z myślą o firmach fonograficznych. Fascynuje mnie muzyka ciężka, tak zwany metal, ale nie ograniczam się do jednego, łączę wiele różnych nurtów w możliwych konfiguracjach. Bo jeśli, przykładowo, gram koncert, to dramaturgia musi tak rosnąć, albo zmieniać się, aby to było ciekawe. Jeżeli cały czas jest ostro, to nie jest to dobre. Podobnie, jak się cały czas gra ambient. Taka różnorodność jest w szczególności dla mnie istotna właśnie na potrzeby koncertów.
Który z pana syntezatorów z pana instrumentarium jest pierwszorzędny, którego najczęściej pan używa?
Na przestrzeni lat na pewno firmy niemieckie były w czołówce, ale to nie znaczy, że na pierwszym miejscu. Wśród nich na przykład Acces, Waldorf – Q, później wszystkie serie Nordów, ponadto ciekawy instrument, do którego często wracam - Roland GT. Jest dużo innych jeszcze rzeczy, ale ty zadałeś pytanie, który z nich u mnie zajmuje pierwsze miejsce, to Minimoog Voyager oczywiście. Oto ci wymieniłem te, do których najczęściej wracam.
Wracając jeszcze do Minimooga. To pan ma w swojej kolekcji właśnie Minimooga Voyagera. Jest to późniejsze wznowienie oryginalnego Minimooga model D. Więc zapytam: dlaczego wcześniej, jeszcze za czasów Exodusu, zabrakło modelu D w pana kolekcji?
Powodem nie była niechęć, tylko niewystarczające finanse. Nie zarabialiśmy wtedy tak dużo, żeby móc sobie pozwolić na taki zakup, więc po prostu kupiłem Rolanda SH–2000 i na tym się zatrzymałem, ale moim marzeniem też było go mieć w tamtych czasach. Wtedy, od ’68 roku, moim marzeniem było też mieć organy Hammonda, które mam od niedawna teraz. Prawdziwe tarczowe, analogowe, nie jakieś tam cyfrowe, tylko prawdziwe, takie jak to wtedy robiono. Dotychczas próbowałem osiągnąć podobne brzmienia na innych instrumentach, ale nie dawało to, rzecz jasna, oczekiwanego efektu. Za czasów Exodusu miałem organy Yamaha BR–20 - model, który wprawdzie miał głośnik wirujący w środku, ale to nie było to. Cała symulacja odbywała się wewnątrz instrumentu, a jak wiesz, oryginalne organy Hammonda z głośnikiem wirującym nagłaśnia się przez mikrofony, nie przewodowo, bo one mają tak zwaną kolumnę, która obracała głośniki i nie sposób jest ich nagłośnić liniowo. A w Yamasze miałem zaledwie 12 Wattów, i w żaden sposób nie mogłem tego zrobić, żeby brzmienie z głośnika wirującego dorównywało gitarom, bo zawsze było za ciche. Stąd przepuszczałem to przez efekt zbliżony do Phasera, dający wrażenie głośników wirujących. Nie był to ideał, ale trzeba było jakoś sobie radzić. W tamtym czasie oczywiście chciałem nabyć Hammonda, ale wtedy rynek w kraju był tak ubogi, że sztuki tych organów można było na palcach policzyć. O wyjechaniu z kraju nie było mowy…
Czyli te Rolandy i tę Yamahę kupił pan w Polsce?
Tak jest! Nigdzie nie wyjeżdżałem, tutaj kupiłem za zaoszczędzone pieniądze. To znaczy, Rolanda SH–2000 to ja kupiłem od kolegów z Exodusu. Ja prawie wszystko mam, co wówczas miałem, ale Rolanda do dzisiaj do dzisiaj mi służy w pełni sprawności.
Teraz w pana instrumentarium jest taki instrument jak Nord Modular. I to jest chyba jedyny instrument z pana kolekcji, który wykorzystuje syntezę modularną. Było swego czasu wiele kultowych instrumentów jak Moog Modular, ARP 2500, czy 2600. Czy nie myślał pan, żeby kupić teraz jakieś inne syntezatory modularne, które w ostatnim czasie przeżywają renesans?
Na razie o tym nie myślę. Ale znaleźć to się mogło w kolekcji, nie gardzę tamtymi instrumentami, bo to jest bardzo ciekawe, tylko w obsłudze jest to trochę czasochłonne. Oczywiście nie takie wirtualne, tylko takie prawdziwe, bo wiadomo, że niezastąpione jest uczucie, kiedy się własnoręcznie kręci gałkami. Nawet się przymierzałem do Doepfera, ale jakbym się zdecydował, to bym musiał do końca zrealizować wszystkie racki, a to jest wielka szafa. Kupując jeden rack i później przechodzić na inne systemy, to nie bardzo mi to odpowiada.
Przejdźmy zatem do innego pytania: skąd czerpie pan inspiracje do swoich utworów?
Czym jest inspiracja? Dla mnie inspiracja, to jest zrobienie przez pół roku brzmienia zawodowego, które mi odpowiada. Ja na podstawie tego brzmienia się inspiruję. Oczywiście w nocy wszystko robię, nie w dzień. Tak jestem zbudowany. Poza tym otaczam się takimi instrumentami, które w bardzo szybkim stopniu robią bardzo dużo plików różnych barw. W Waldorfie to się bardzo szybko robi, albo Minimoogu. Ale jeszcze jak Minimoog steruje poprzez MIDI różnymi syntezatorami, to jeszcze szybciej osiąga się różne efekty, jest akcja. Lubię skuteczność dużą i bardzo szybką akcję, jak osiągam wiele efektów szybko. Oczywiście później wszystko zbiera się do biblioteki, to wszystko się programuje. Mając już zebrane barwy przystępuję do tworzenia. A z samym tworzeniem to różnie bywa. Czasami się zaczyna od wokalu, czasami od podkładów, nawet nie perkusyjnych, które w ogóle wcale nie są zsynchronizowane i zrytmizowane.
A u pana jak powstają kompozycje? W domu, czy może chodzi pan gdzieś po polu, słyszy pan w głowie melodię i wraca pan z powrotem do mieszkania, aby zarejestrować pomysł?
Nie, nie, w domu. Wszystko w domu. Nigdzie nie chodzę. Najbliżej z otaczającej przyrody mam ptaki w swoim ogrodzie, to już kilka lat się przymierzam, żeby zarejestrować, ale cały czas coś przeszkadza, nie mogę tego zrealizować. Bo ptaków są różne gatunki i bardzo mnie intrygują. Ale jeśli chodzi o tworzenie, to wszystko w domu.
W pana utworach bardzo często pojawiają się różne głosowe sample, m. in. głosy kobiece. Skąd je pan bierze?
Głosy murzynek zarejestrowałem podczas wizyty w Londynie. Tam pod mostem zarabiają na muzyce różni ludzie. A że miałem rejestrator, to zapytałem się, czy można same wokalizy i mam! Na przykład na płycie „Przestrzenie przeszłości”, to taka składanka różnych utworów z różnych lat, jest „Wietnam”, utwór, którego tworzenie zacząłem właśnie od głosu. Taką kolekcję sampli mam bardzo dużą, bo kiedyś bardzo intensywnie zaangażowany byłem w ich przygotowywanie. Znaczne miejsce zajmują tam próbki dla dwóch Rolandów, które lubiłem najbardziej na świecie. Niektórych używam jeszcze dotychczas. Z samplerów, które mam w kolekcji to Emulator 4, Emulator 3, i Casio MZ1. Ten ostatni może nie bardzo profesjonalny, ale na nim właśnie uczyłem się samplować, swego czasu był to mój jedyny, pierwszy sampler. Potem przeszedłem na Emulator 3 i Emulator 4.
I teraz Pan używa pan tych ostatnich?
Mam te urządzenia, używam, może Emulatora 3 mniej, bo ma mniejszą pojemność, ale jest sprawny. Ale ta firma, która je stworzyła, jest NIE DO ZDARCIA! Żadnych awarii, wszystko porządnie. Nigdy nie robiła na wyścig, z pośpiechem, jak Akai, bo wówczas nie mamy zapewnionej jakości. Są jakieś zakłamania systemowe i swego czasu były bardzo duże afery przy sprzedaży. A Emulator robiony jest „pomału”, skrupulatnie i jestem zadowolony do dzisiaj. To są urządzenia kupione w ’93, ’95 roku.
Co sądzi pan o muzyce? Jak Pan odbiera w ogóle pojęcie muzyki?
Na pewno nie przepadam i unikam słuchania globalistów. Globalistami to nazywam takie radia, które z myślą o masach lansują wykonawców, których sami uważają za najlepszych – Pop itp., czego nie cierpię, i czego od 20 lat nie słucham. Jeślibym słuchał, to by mi się to udzielało w mojej twórczości. Ja się od tego odizolowałem, nie cierpię tego, ale na natomiast jak się angażuję i słucham jakiś koncert, to TYLKO do podziemia. Ja jestem taki, jaki jestem, ale uważam, podziemie jest o wiele razy silniejsze od tego, co czyni się na górze. Jak ludzie, co zaczynają w podziemiu, to nie wytrzymują później, albo rezygnują w ogóle z tworzenia, albo przepadają. Trzeba być bardzo twardym, trzeba robić to, co się najbardziej kocha, bo inaczej się nie zajdzie się daleko. Stajemy bardzo wysoko, ale można spaść bardzo szybko.
Na ogół nie słucham muzyki. Jeśli chodzi o Polskie Radio, to Kordowicz już nie nadaje w „trójce”, tylko w Internecie, a ja nie mam Internetu w domu. Jeśli jednak o samo radio się rozchodzi, to tylko Kosińskiego włączam od czasu do czasu, bo on tworzy program rocka progresywnego. Bo rozgłośnie typu RMF FM do mnie nie przemawiają. Może przepraszam, że tak powiem, ale ja wymiotuję tą muzyką. Człowiek jako istota rozumna jest bardzo podatny na manipulację. Wystarczy tylko kilka razy puścić jakiś kawałek, który globaliści muzyczni uważają za bardzo dobry i nachalnie wpajają go słuchaczom. Naprawdę nie trzeba dużo, żeby taki materiał, „wpadł komuś w ucho”, jak ktoś słucha. Trzeba być tak odpornym, żeby nie dać się kupić. Takie jest moje zdanie na ten temat. Ja jestem odizolowany od tego i myślę swoim nurtem.

koniec cz.1
minimoog
2013-12-28 13:25:16
cz.2

Pana rodzina była muzykalna od wielu pokoleń, bo przecież Michał Kleofas Ogiński to jest Pana przodek. Pana pseudonim „Gudonis”, o ile mi wiadomo, wziął się od nazwiska Pana dziadka, który był organistą. Niech Pan to sprostuje.
NIE! Bardzo dobrze powiedziałeś, nie pomyliłeś się. Tak, był organistą, grał na organach piszczałkowych, bardzo dobrze harmonizował. Może muzyki nie tworzył, ale wspaniale harmonizował do jakiegoś standardu, robił to bardzo pięknie i zawodowo – to trzeba przyznać. Kiedy pracował w parafii Jelenia Góra, to otrzymał błogosławieństwo za 50-sięcio lecie pracy jako organista. Ja mam ten właśnie dyplom, nawet podpisany przez papieża.
Tak jeszcze wracając do Pana przodka Ogińskiego. Czy uważa Pan, że czyni to Pana bardziej wrażliwym na muzykę, „lepszym” od innych, czy po prostu jest to jakiś fakt i nie należy się z tym obnosić?
Ja ten fakt traktuję po prostu jako historię, inną epokę. Chociaż jak czasami na koncertach potrafię się znaleźć w tamtej epoce. Mówię publiczności: „Słuchajcie, teraz nie będzie żadnej nowoczesnej muzyki, syntezatorów nie ma, jest XVII/XVIII wiek”, gram tak, jak to ludzie w tamtej epoce robili. Nie mam z tym problemu. Może to mi się utrwaliło w genach, nie wiem. Jednak to jest ciekawe, że tutaj syntezatory, elektronika, a potem – dawny styl, bez nowoczesności, polifonia, kontrapunkt… Ale ja nie gram standardów, ja po prostu wiem, jak ludzie w tamtych czasach tworzyli, jakie obowiązywały zasady. Oni nie mogli rapować, bo taki śmiałek wówczas by się znalazł w jakimś szpitalu psychiatrycznym, jak niecywilizowany. Jak ktoś wyprzedzi o 200 lat podejście do muzyki (śmiech), to zawsze taka osoba będzie likwidowana, w ogóle nieakceptowana. Ktoś może wyprzedzić nawet o 10 lat, 20, ale też nie będzie uznawany, ja wiem jak to jest. I może zostało mi to, że potrafię wrócić do dawnej epoki.
Swoją drogą, na płycie „Klasykotronika” jest na końcu ten utwór (Polonez „Pożegnanie Ojczyzny”) zagrany. Jednak gdyby mi rodzina nie przypomniała, to może by się on nawet tam nie znalazł. Nie dlatego, że nie chciałem, tylko nie mogłem znaleźć na tego poloneza miejsca obok Bacha, czy Chopina. Ale w końcu był umieszczony.
Na pana koncertach, na płytach, wszędzie często można usłyszeć bardzo ładne, rozbudowane improwizacje. Nie wszystkie osoby improwizować potrafią. Czy pan ćwiczył improwizacje, gdy uczył się pan grać, czy po prostu skądś się to u pana pojawiło?
Zadałeś bardzo ciekawe pytanie, nikt mi nigdy takiego nie zadał. Bardzo fajnie, że stworzyłeś takie pytanie. Żadna szkoła muzyczna nie wykreuje umiejętności improwizacji, po prostu nie da rady. Jak wchodziłem w muzykę, to są lata 70 – te, to, przyznam się szczerze, podglądałem Walkmana jak gra, jak Lord gra, Oldman, Goldfield – czasami staram się kopiować te improwizacje. Ja wiem mniej więcej, na jakich zasadach oni to robili, ale to i tak trzeba mieć niesamowitą wyobraźnię, nie bać się niczego. Zauważyłem jedną prawidłowość, że dźwięki, które nawet są niezgodne z podkładem, powtórzone kilkakrotnie dają efekt! Bo gdy błąd będzie raz, to ktoś pomyśli: „a, pomyłka, a, to nie to”, ale jak powtórzysz, choć kilka razy, to daje zupełnie inny wymiar. Ja zawsze jak nagrywam jakąś solówkę, to zawsze przy pierwszym podejściu jest najlepsza. Wtedy emocje są odpowiednie i ja to zostawiam i nie wracam do tego. Natomiast jak poprawiam to pierwsze podejście, to zawsze jest gorzej. Czas jest dobry, ale emocje są inne w moim przypadku. Grałem pewnego razu koncert na organach piszczałkowych z małym dodatkiem elektroniki. Ja tam cały czas, po prostu, tworzyłem muzykę. Nie przygotowywałem się w domu, nie ustalałem niczego wcześniej! Po prostu wszystko na bieżąco, na żywo. Ja z tym nie mam nigdy problemów. Pójdę gdzieś i inny zupełnie program mogę zagrać i to wszystko jest w danej chwili zrobione i świeże. Nie wszyscy się do tego nadają, bo wielu ludzi jest takich, że jak coś im nie pasuje, to się zatrzymają – a głowa musi cały czas dynamicznie myśleć. Bo na koncertach też się różne rzeczy zdarzają i nic nie może być zatrzymane. Trzeba cały czas do przodu, cały czas myśleć z wyprzedzeniem, a to naprawdę wymaga bardzo dużego użycia rozumu. Dlatego jazzmanów szanuję za to, bo oni też z góry muszą przewidzieć, co będzie, to są rozbudowane improwizacje.
A jak się pan ewentualnie na koncercie pomyli, bo pomylić to się każdemu zdarza, to jak pan na to reaguje? Czy wewnątrz pan kipi ze złości, czy patrzy pan na to z przymrużonym okiem?
He, to znaczy, ja nie kipię, ja zdaję sobie sprawę ze swoich czynów i wiesz co robię? Powtarzam to samo trzy razy. To jest najlepszy patent. Tylko jest jeden warunek: trzeba zapamiętać, co się w pierwszym rzucie zrobiło, bo jak się nie zapamięta, to faktycznie już się gorzej robi. Jak się grałem w Chorwacji, czy w Rumunii, w Londynie, to wiesz, najpierw się tonacji szukało itp. bo to trzeba wyczuwać, trzeba być bardzo inteligentnym, nie wchodzić, kiedy się jest niepewnym, jak się gra z ludźmi, których się nie zna. Myśmy tam nigdy nie ustalali co będziemy grali, jakie akordy, poza tym to nie polega na tym, żeby ustalać „tak jak Rumun chciał”. Po prostu gramy, emocjonalnie i koniec.
Improwizowanie świadczy o wyobraźni, ale żeby nadawać tytuły utworom też trzeba mieć taką wyobraźnię i sądzę, że panu jej nie brakuje. Tytuły pana utworów są często dość rozbudowane i ciekawe, jak np. „Powrót z materii międzygwiazdowej”, „Ścieżka do raju”, „Międzyplanetarny hedonizm”, czy „Kupcy czasu”.
Jeśli chodzi o tytuły, to j a prowadzę zeszyt, ja tych tytułów mam więcej. Nie lubię wymyślać tytułów, kiedy mam gotowy utwór, ja muszę mieć te tytuły wcześniej i ja mam tych tytułów z 500, czy 600 i ja wybieram, który pasuje do danego utworu. Jakbym miał na poczekaniu wymyślać, jakieś głupstwa bym tylko wymyślił. Te tytuły wymyślam nawet nie komponując, np. jak gdzieś idę i wtedy zapisuję, żeby nie zapomnieć. Czasami coś mi wyleci z głowy, jak nie mam ołówka i kartki pod ręką.
Na swoich koncertach często ma Pan mikrofon przy ustach i śpiewa pan, często z użyciem wokodera. Te teksty też pan zapisuje, one są w jakimś obcym języku?
Nie, ja jestem pomiędzy angielskim, czy norweskim. Nie jest to żaden konkretny język – ja go stwarzam na poczekaniu. Ja tego nie zapisuję nigdy, bo to powstaje emocjonalnie, na scenie. Zdarzyło mi się, że użyłem polskiego, kiedy śpiewałem o wadach Windowsa. Różne rzeczy mi się porobiły i ten temat przyszedł mi do głowy – po prostu narzekałem na koncern Windows. Ja jestem przeciwny monopolizacji w informatyce, bo powinno być powszechnych 10 systemów, a nie 3. I denerwuje mnie to więc postanowiłem użyć ten temat.
Jeśli chodzi o sam wokal, to ja zawsze przepuszczam go przez instrumenty, bo mam tę możliwość.

koniec cz.2
Veriton
2014-03-27 20:46:07
Przeczytałem z zainteresowaniem, będą dalsze części czy to już wszystkie?

Gudonis najpierw "bada" Hammonda a potem improwizuje "Child in Time" Deep Purple :D
http://www.youtube.com/watch?v=2icrTqtlXL4
kangie
2014-03-29 12:01:44
Maszyna z duszą!
Veriton
2014-03-30 13:26:22
Duszę to ma Komendarek i potrafi ją maszynom zaimplementować ;)
kangie
2014-03-31 04:48:22
Dobry jest, skubanbiec! :)
minimoog
2014-05-05 18:09:06
Panie Veriton, jasne że będą dalsze części! :) Są w przygotowaniu, bo spisywanie jest czasochłonne, a czasu ostatnio miałem bardzo mało.

A tak a propos filmu tu wstawionego, to właśnie m.in. o dokładnie tych organach rozmawiałem z panem Władysławem w wywiadzie. Wtedy mówił, że ma go dopiero od kilku miesięcy.
Veriton
2014-05-05 19:43:56
Świetnie :), a na naprawę dachu to Gudonis już uzbierał?
minimoog
2014-07-12 01:20:46
cz.3

Jeszcze wracając do koncertów. Są one wielkimi widowiskami pełnymi atrakcji – lasery, wyświetlacze, gra świateł. Można by w pewnym sensie rzec, że Pana osoba również jest swego rodzaju atrakcją, ponieważ jest Pan na scenie pełen żywiołu i ruchu. Czy wynika to z emocji, jakich doznaje Pan podczas występu, czy może jest to element wizerunku?
Ja na koncercie czuję się znacznie lepiej, niż w domu w studiu. Na scenie gram inaczej, wprawdzie trochę niektóre gesty przesadzam. Ja swoje koncerty rejestruję, bo uważam, że koncert jest najciekawszą atrakcją przy tworzeniu materiału muzycznego. Są w nim momenty nie do powtórzenia, to jest za każdym razem wyjątkowe, a siedząc w domu nie mam takiej energii. Scena na mnie działa.
Na scenie tworzy Pan raczej spontanicznie, czy może szuka Pan w domu konkretnego motywu, ustala sobie Pan tonację? Gra Pan też utwory zamieszczone na płytach?
Owszem, zdarza się, że gram utwory z płyt. Kiedy jednak tworzę nowe rzeczy na koncertach, to po prostu – gram. Nie planuję niczego przedtem, na bieżąco wybieram schematy, których jeszcze nie używałem.
W swojej przeszłości był Pan członkiem kilku zespołów, a teraz pracuje Pan sam. Woli pan pracę zespołową, czy samodzielną?
Ja po odejściu od Exodusu nie nagrałem żadnej płyty z większą ilością muzyków. Jest jedna, wydana w 2011 roku, gdzie jest duet – ja i Przemysław Rudź. Jak doszło do nagrania? Poznałem go, jak grałem koncert w klubie Ucho w Gdyni. On podszedł do mnie po nim, porozmawialiśmy chwilę, on jakiś czas później do mnie napisał. I tak doszło do współpracy. Cała płyta powstała przez Internet, my się już nie spotykaliśmy. Przesyłaliśmy sobie pliki w wavie, bo to najlepsza jakość. Dlatego się zgodziłem na to, bo i tak bym się zgodził. Ponadto ja też lubię pracować z ludźmi, tylko trzeba się tak zebrać z nimi, żeby coś z tego wyszło. Kiedy się ludzie dobiorą, to materiał powstaje znacznie szybciej, bo z solistą praca może dojść nawet do roku czasu. Tutaj przykładem może być „Szafirowa chimera”. Powstawała powoli, nie spiesząc się.
Czy nazwałby się Pan szamanem instrumentów klawiszowych? W Pana muzyce słychać wiele uczuć i emocji, jakby za każdym dźwiękiem wrzucał Pan coś do kotła, mieszał i tworzył mikstury.
Można tak powiedzieć. Na festiwalu w Cekcynie, który odbywa się pod gołym niebem, zawsze padał deszcz. Powiedziałem kolegom z innych zespołów, że jak ja będę grał, to nie będzie padało. I to się sprawdziło, były tylko jakieś drobne ślady po deszczu. Potem w gazecie to wykorzystano. Możliwe, że to ma ze mną faktyczny związek, że przepowiadam, chociaż wieszczem nie jestem. Tak zażartowałem, ale niebo było ładne. Ogólnie rzecz biorąc to był bardzo emocjonujący koncert, prawie dwugodzinny, pełen tworzenia.
Teraz gra Pan na wiele różnych sposobów. Kiedy był Pan członkiem Exodusu, to obracał się Pan raczej w jednym stylu muzycznym – rocku symfonicznym. Nie było to dla Pana pewnym uciskiem?
Przez pierwsze cztery lata współpraca nam się świetnie układała. Ja marzyłem zawsze, żeby śpiewać na trzy, cztery głosy, np. jak Beatlesi. Do dzisiaj fascynuje mnie i chciałbym, by zespół rockowy opierał się na wokalach, a w naszym przypadku na początku to się sprawdzało. Po kilku latach stwierdziłem, że dalej nie da się tego ciągnąć. Nie mam tu na myśli, że wyczerpywały się pomysły, tylko profil zespołu szedł w inną stronę. Największy wpływ miały na to media, które działały na lidera, w przeciwieństwie do mnie. Muzyka była tworzona pod opinię mediów, co mi się nie podobało. Najpierw rozbudowane, poważne formy, a potem jakieś pioseneczki, mnie to nie pociągało, powiem szczerze. Albumy „Nadzieje, niepokoje”, czy „Ten najpiękniejszy dzień” – to jest ten kierunek, który obraliśmy na początku i w tym powinniśmy iść, lecz to się zaczęło później zmieniać. Co to znaczy, że ktoś musi sugerować artystom, co mają grać? Takie jest moje zdanie.
Kiedy pojawił się Pan „oficjalnie” na estradzie?
Jeżeli chodzi o zespoły profesjonalne, to Grupa Dominika. Przedtem, rzecz jasna, było wiele amatorskich grup, grało się łatwiejszy materiał, Beatlesów, Rolling Stonesów, inne brytyjskie grupy z tamtych lat. Jeszcze lata 60-te i więcej tam było standardów niż tworzenia. Ale od roku ’68 to już zawód mój był jednoznacznie określony, jako muzyk, który się na poważnie zajmuje muzyką. Dostałem propozycję i podjąłem decyzję.
Ma Pan poza muzyką jakieś inne pasje, np. książki, języki obce?
Historia świata, jego powstanie, ale też najnowsze technologie, także astronomiczne. Oczywiście same fakty udowadniające, że coś istnieje, a nie fikcja, bajeczki. Oprócz tego jeszcze elektronika, jak jest coś zbudowane. Kiedy rozebrałem Hammonda i przyjrzałem się jego wnętrzu, to byłem zaskoczony. Nie przypuszczałem, że to może być takie arcydzieło, że w tamtych latach wykonywano tak precyzyjną pracę. Tak jest bardzo dużo mechanizmów, rzecz jasna mniej tam jest elektroniki, niż w syntezatorach. Mam pewne zdolności do mechaniki i techniki, lubię majsterkować. Z dawnych lat jeszcze została mi pasja do sterowanych modeli samolotów. Jakiś czas temu znajomy zaprosił mnie na prezentację kilku modeli i przypomniałem sobie po tylu latach, że to bardzo przyjemne zajęcie i może wejdę w to. (śmiech) Teraz, jak sterowałem lotem takiego samolociku, to kolega miał taki sterownik, że mógł zmienić kierunek, jak coś źle zrobiłem, żeby przypadkiem model nie uderzył o ziemię. (śmiech) Mi to zostało z najmłodszych lat, taka drobna pasja, można by powiedzieć, bo jak się uczyłem grać na pianinie, to nie podchodziłem do tego tak poważnie, jak teraz. Mama pilnowała, żebym dobrze zagrał, bo znała się na tym. Ogólnie to byłem leniem i nie przywiązywałem do tego wagi. Ale jak Beatlesi powstali, to wywarli na mnie tak ogromne wrażenie, że postanowiłem się zastanowić poważniej w jakim kierunku iść i samoloty ustąpiły. (śmiech)
Pan wspomniał o Hammondzie, że jest to mechaniczny instrument. Jest jeszcze jeden ciekawy instrument, nie elektroniczny, tylko mechaniczny, mianowicie mellotron.
To też ciekawe. Ale ja nigdy nie miałem, w Polsce miał tylko Czesław Niemen. Niektórzy od niego pożyczali, ale to jest udowodnione, że tylko on go miał. Już nie pamiętam jaki model, bo było ich kilka. Dobra, amerykańska produkcja, na taśmie nagrane prawdziwe dźwięki. Teraz już nie ma Mellotronu, ale norweska firma kupiła oryginalne próbki z tego instrumentu i umieściła w swoich Nordach oficjalnie. Tylko mellotron miał ten swój charakterystyczny dla taśmy szumik. Niemal wszystkie brytyjskie zespoły miały ten instrument, chociaż był dosyć nieporęczny i ciężki. Ja nawet chciałbym go mieć, ale to największym problemem jest przewożenie. Swojego Hammonda używałem na nielicznych koncertach, bo akurat miałem taki pojazd, który pozwalał na jego przetransportowanie. Ja myślałem, żeby go jakoś przerobić i wielu tak robi, a mógłby wówczas stracić na wadze całkiem sporo. To jest wykonalne, tylko wymaga czasu i przemyślenia. Tak czy siak są to instrumenty nie do zdarcia. Jak ktoś szaleje, to taki Nord się łamie, klawisze się zapadają, bo to delikatna konstrukcja, a Hammond to wytrzymuje.
Skoro ma Pan problem z przenoszeniem, to mógłby Pan samplować ograny Hammonda.
Ja mam sample na CD-ROMie oryginalne, kupione i jak gdzieś jadę to biorę Emulatora 4, ale mi się to nie bardzo podoba. Nie mam tu na myśli brzmienia, tylko podejście programisty mi się nie podoba, bo nie można samplować co tercję, czy kwintę. To ma być każdy dźwięk osobno nagrany, a ja to sprawdziłem i to jest robione co tercję, czy kwartę, albo kwintę. Nie będzie to brzmiało jak oryginalny, bo jest tylko co czwarty dźwięk. Ponadto jak można zmieniać brzmienia w czasie rzeczywistym na samplerze, który takiej opcji nie ma? Nie mówię tu o komputerowym, tylko o prawdziwym. Analog nadal góruje, bo tam da się zmienić brzmienie przesuwając po prostu drawbary. A Emulator nie ma takich suwaków, zmiana brzmień nie jest tak błyskawiczna. Nadto nie ma głośników wirujących i znów jest kłopot. Nie da się tego osiągnąć, aby to było naturalne. W rzeczywistości jest tak, że głośnik najpierw wiruje z małą szybkością i się powoli rozpędza. A programiści to robią tak, że nagrywają brzmienie z szybkim obrotem, a potem z wolnym i ustawiają tak, że z ruchem kółka modulacyjnego jedno zanika, a drugie wychodzi na wierzch i odwrotnie. A gdzie rozpęd głośnika? Nie ma tego! Nic nie zastąpi prawdziwych instrumentów.

koniec cz.3
art
2014-11-09 14:32:58
Może się komuś przyda :)

Właśnie wydajemy na CD debiut Komendarka, dostępny dotąd tylko na kasecie. To lżejsze oblicze naszego topowego elektronika, krótsze formy w analogowym sosie i nostalgicznym brzmieniu. Do tego dorzucamy cztery nagrania z tych samych sesji (cały materiał był mocno eksploatowany w telewizyjnej "Sondzie"), kilka unikatowych, nadgryzionych zębem czasu zdjęć oraz ciekawy szkic o materiale.

Obrazu nie udało się pobrać z zewnętrznego adresu.


Władysław Komendarek - Władysław Komendarek (CD)

A gdyby komuś było mało, to w tym samym momencie wydajemy wznowienie legendarnego już albumu "Jumbo Jet" projektu Arp Life. Ruszyła też przedsprzedaż na LP "Z bezpieczną szybkością" (drugi album grupy, dostępny wcześniej tylko na kasecie) i... na oficjalną koszulkę zespołu. Szczegóły pod poniższymi linkami:

Arp Life - Jumbo Jet (CD)
Arp Life - Z bezpieczną szybkością
Arp Life - koszulka ( w rozmiarach od S do XXL)
Przejdź na: główną stronę z listą forów | listę wpisów z Dziwny jest ten świat | górę strony