Krytycy muzyczni czasów PRL to dość hermetyczny światek. Na początku lat 70. w nielicznych tytułach prasowych („Jazz”, „Jazz Forum”, „Non stop”, „Sztandar Młodych”) brylowało ledwie kilku dżentelmenów, specjalizujących się w opisywaniu zjawisk spod znaku jazzu i rocka. Ideałem w tej branży byłby krytyk - muzykolog, o niekonserwatywnych upodobaniach, otwarty na to, co dzieje się w muzyce światowej oraz niepoddający się wchodzeniu w taktyczne układy. Niestety, ideały mają z reguły pewną niespełnioną cechę: wspaniale jawią się jedynie jako teoretyczne wzorce ... Częstokroć w rolę krytyków muzycznych wcielają się niespełnieni instrumentaliści, częstokroć też dziennikarze, którzy z równą dyspozyzyjnością napiszą dziś interwencyjny artykuł o jakości mleka albo nieodśnieżonej jezdni, a nazajutrz zrelacjonują koncert lub teatralny spektakl. Trudno odnieść mi się do „skategoryzowania” przywołanego w tym wątku „recenzenta Pazero”, bo jako wierny ongiś czytelnik „Jazzu” nie bardzo przypominam sobie inne teksty rzeczonego krytyka.
Problem polega na tym, że gdy uważnie wczytać się w relację pana Pazero z „Jazz Jamboree 72”, to dojść można do wniosku, że popełnił on typowy poemat „O siedmiu zbójach”. Pominę na chwilę wątek niemenowski. Czego zainteresowany muzyką jazzową zaprezentowaną w czasie „JJ 72” czytelnik dowiedział się z tej relacji? Otóż otrzymał niepełną listę uczestników imprezy oraz kłębowisko lakonicznych frazesów o dobrze grającym na skrzypcach Michale Urbaniaku, trudnym do zrzucenia ze szczytu kwintecie Adderleya, nieprecyzyjnym Mingusie, Stańce, jako prekursorze rzeczy przedziwnych, wdzięcznych i wprost nie jazzowych. Aha, okazało się jeszcze, że Jimmy Smith jest przereklamowany i mógł podobać się Ossian. Szczerze powiem, że taką „relację” sporządzić można w 15 minut na podstawie oględzin festiwalowego folderu informacyjnego, oszczędzając sobie „służbowej” konieczności wysłuchiwania muzyki. Odnoszę wrażenie, że w rozumowaniu pana Pazero jazz miał być rodzajem dźwiękowego skansenu, odizolowanego od współcześnie pojawiających się trendów artystycznych, nowych idei i brzmień możliwych do osiągnięcia dzięki rozwojowi określonych technologii. Marzyłby się recenzentowi taki po trosze „cepeliowski” Nowy Orlean, do którego zresztą nostalgicznie wzdycha w przytoczonym tekście.
Przełom lat 60. i 70. to fascynujący okres w jazzie. Fundamentem jest rzecz jasna „klasyczny” nurt muzykowania – tzw. „mainstream”. Nieźle ma się free jazz, mimo braku Johna Coltrane’a, którego śmierć pozostawiła tę formę twórczości w ślepym zaułku. Traci wpływy popularny ongiś jazz tradycyjny (w tym swing), bo zmuszony był oddać rolę muzyki użytkowo – rozrywkowej rockowi i nowoczesnemu popowi. I zakorzenia się nowe zjawisko, zapoczątkowane w końcu lat 60. płytami „In A Silent Way” i „Bitches Brew” Milesa Davisa – muzyka zaszufladkowana wkrótce jako jazz rock.
„Recenzent Pazero” napisał:
Cytuj:
W sobotę (a najlepiej, żeby jej wcale nie było na tym naszym kochanym festiwalu) nadciągnęły czarne chmury nad estradę. Że Komeda był jazzmanem — dobrze wiemy. Natomiast nie bardzo wiadomo, dlaczego Grupa Niemna występowała na festiwalu jazzowym. To że grała muzykę Komedy nie świadczy o tym, że powinna grać z muzykami tego pokroju co Stańko, Namysłowski czy Studio Jazzowe Polskiego Radia.
Czesław Niemen miał w sobie dość pokory i dystansu wobec tego, co tworzył, aby nie definiować muzyki wykonywanej ze swoją grupą, jako jazzu. Nigdy też nie określał siebie mianem muzyka jazzowego. Niemniej, nie posiłkując się środkami z arsenału pompatycznej propagandy, znalazł koncepcję oryginalnego wpisania się w muzykę lat 70. i wcale nie były to modne w tym czasie echa „postdavisowskie”. Zrozumiałe jest więc, że organizatorzy „Jazz Jamboree 72”, świadomi (w odróżnieniu od pana Pazero) tego, co wówczas nowe i ważne w muzyce improwizowanej, zaprosili Grupę Niemen do udziału w festiwalu. Przesadą są zaobserwowane przez recenzenta czarne chmury, krążące nad estradą, po zainstalowaniu się na jej deskach Grupy Niemen. Zbigniew Namysłowski, Czesław Bartkowski, Helmut Nadolski, czy Andrzej Przybielski – uznani już wtedy jazzmeni - nie mieli żadnych obiekcji, aby na stałe współpracować z Niemenem i nie uważali tego faktu za deprecjację ich „jazzowości”. A gloryfikowane przez pana Pazero Studio Jazzowe PR było ... hmm .. takim sobie big bandem, jakich wiele funkcjonowało wtedy w różnych krajach, dając uczestniczącym w tej formacji muzykom bardziej „kawałek chleba”, niźli okazję do tworzenia kulturowego zjawiska, o wartościach powalających słuchaczy na kolana. I jeszcze jedno: zaszczytu grania na wspomnianym „JJ 72” dostąpiły też ansamble, których dźwiękowe produkcje wypadałoby określić, jako zachowawczo – paskudne. Jakoś o tym dyżurny Pazero nie ośmielił się wspomnieć w relacji ...
„Recenzent Pazero” napisał w zamian:Cytuj:
Gdy tak myślę o tym, co się działo na scenie Sali Kongresowej, przypomina mi się pewna historyjka ze średniowiecza o pewnym muzykancie, który grywał na gitarze. Ponieważ swoim instrumentem rozleniwiał mieszkańców postanowiono go zamknąć.
A mi przypomina się dykteryjka o niektórych sejmowych politykach, których ortodoksyjność powoduje, że (w zależności od reprezentowanych opcji) na prawo lub lewo od nich jest jedynie betonowa ściana. Dziwić należy się redakcji „Jazzu”, że oddelegowała do relacjonowania festiwalu tak dogmatycznego jegomościa, a następnie skierowała do druku jego rozpaczliwy skowyt za tym, co stare, niezmienne i sprawdzalne.