Co nam pozostało?
Olgierd Pazero o JJ'72 w Magazynie "Jazz", listopad 1972
Co nam pozostało po tych czterech dość ciężkich dniach? Tegoroczne „JJ—72" było bardzo dobrze obsadzone. Był Cannonball, Mingus, Jimmy Smith i Stańko. To, że byli i grali nie jest rzeczą zasadniczą. Ważne jest co i jak grali. Koncerty odbywały się pod znakiem anty-jazzu. W taki też sposób nasza czcigodną publiczność mogła je odebrać, mógł to też zauważyć co trzeźwiejszy krytyk, no a muzycy chyba mieli takie a nie inne założenia?...
Przypomnijmy sobie więc niektóre przeżycia festiwalowe:
Michał Urbaniak dobrze gra na skrzypcach, a jego eksperymenty elektroniczne nie ustępują w niczym temu, co się słyszy dobrego na Warszawskiej Jesieni. Kwintet Adderleya był wyraźnie zmęczony (przyleciał zaledwie trzy godziny przed występem), ale mimo tego dowiódł, że jest na samym Szczycie wśród plejady muzyków USA i trudno go będzie stamtąd zrzucić. Jimmy Smith jest na pewno wartościowym muzykiem, lecz u nas zbytnio przereklamowanym; mimo, że nie tylko rytmicznie skopał organy Sadowskiego to naprawdę nie zawiódł obsadą swoich „friends" — a najbardziej cennym w jego spektaklu był Kenny Burrell.
I tak minęła pierwsza noc festiwalu. Zespoły występujące: następnego dnia były dobre, ale zatrzymując się na chwilę tylko przy Mingusie trzeba przyznać, że nie pokazał on tej precyzji jaką prezentuje na płytach.
W sobotę (a najlepiej, żeby jej wcale nie było na tym naszym kochanym festiwalu) nadciągnęły czarne chmury nad estradę. Że Komeda był jazzmanem — dobrze wiemy. Natomiast nie bardzo wiadomo, dlaczego Grupa Niemna występowała na festiwalu jazzowym. To że grała muzykę Komedy nie świadczy o tym, że powinna grać z muzykami tego pokroju co Stańko, Namysłowski czy Studio Jazzowe Polskiego Radia.
W niedzielę odetchnęliśmy przy taktach muzyki klasycznej (albo — jak kto woli — pseudoklasycznej) i mógł się podobać Ossian. Wieczorem cały show należał do Stańki. Grał coś takiego, co z łatwością można by „złapać w garść" i powiedzieć: nareszcie mamy się czym pochwalić! Dziś Stańko jest prekursorem rzeczy przedziwnych, wdzięcznych i wprost nie jazzowych, jeśli to, co nazwiemy u niego formami jazzowymi, za rok, a może nawet wcześniej będzie znakomitym przykładem rock-jazzu. Aż szkoda, że na tym koncercie dostrzegło się sporo pustych miejsc na widowni. Tak więc odniosłem wrażenie, że tegoroczny festiwal przebiegał pod znakiem rocka; istniejąca dotychczas dychotomia pomiędzy rockiem i jazzem zdawała się nie istnieć na warszawskim spotkaniu. Cannonball Adderley powiedział za kulisami, że: „dzisiaj już właściwie nie mamy więcej Nowych Orleanów". I dla potwierdzenia tego byliśmy przecież świadkami, że jego zespół jest jazzującą grupą rockową, nie zaś niewolnikiem jakiegoś stylu. To, że grali przed polską publicznością nie miało dla tych muzyków większego znaczenia. „Był czas, że Amerykanie byli bardziej przyzwyczajeni do jazzu niż inni ludzie, a to dlatego że mieli tego jazzu więcej. Dziś natomiast niektórzy widzowie w Europie są lepiej poinformowani i więcej wiedzą o co chodzi, aniżeli Amerykanie". To z kolei powiedział Nat Adderley.
I co nam właściwie dziś pozostało? Na pewno mamy dziś więcej rock-and-roll-fanów aniżeli melomanów jazzowych. Dlaczego? Po prostu „wszystko jest dobre i wszystko idzie". Publiczność dziś nie zanadto przepada za jazzem, nie dlatego, że słabi są wykonawcy (a i tacy bywają), czy kompozytorzy. Ona nie lubi treści i wartości, jakie ta muzyka obecnie stara się dać. Nic więc dziwnego, że muzycy „ongiś jazzowi" grają to, co publiczności się podoba, a nie to, co chcieliby grać.
Gdy tak myślę o tym, co się działo na scenie Sali Kongresowej, przypomina mi się pewna historyjka ze średniowiecza o pewnym muzykancie, który grywał na gitarze. Ponieważ swoim instrumentem rozleniwiał mieszkańców postanowiono go zamknąć. O tym, że słyszeliśmy kilku rozleniwiających nas muzyków każdy obiektywny krytyk czy przeciętny posiadacz biletów na tegoroczne „święto jazzu" na pewno zauważył. Z tą różnicą tylko, że nikogo u nas — chłonnych na przeżycia muzyczne — za rozleniwianie jeszcze nie zamknięto.
OLGIERD PAZERO
Olgierd Pazero o JJ'72 w Magazynie "Jazz", listopad 1972
Co nam pozostało po tych czterech dość ciężkich dniach? Tegoroczne „JJ—72" było bardzo dobrze obsadzone. Był Cannonball, Mingus, Jimmy Smith i Stańko. To, że byli i grali nie jest rzeczą zasadniczą. Ważne jest co i jak grali. Koncerty odbywały się pod znakiem anty-jazzu. W taki też sposób nasza czcigodną publiczność mogła je odebrać, mógł to też zauważyć co trzeźwiejszy krytyk, no a muzycy chyba mieli takie a nie inne założenia?...
Przypomnijmy sobie więc niektóre przeżycia festiwalowe:
Michał Urbaniak dobrze gra na skrzypcach, a jego eksperymenty elektroniczne nie ustępują w niczym temu, co się słyszy dobrego na Warszawskiej Jesieni. Kwintet Adderleya był wyraźnie zmęczony (przyleciał zaledwie trzy godziny przed występem), ale mimo tego dowiódł, że jest na samym Szczycie wśród plejady muzyków USA i trudno go będzie stamtąd zrzucić. Jimmy Smith jest na pewno wartościowym muzykiem, lecz u nas zbytnio przereklamowanym; mimo, że nie tylko rytmicznie skopał organy Sadowskiego to naprawdę nie zawiódł obsadą swoich „friends" — a najbardziej cennym w jego spektaklu był Kenny Burrell.
I tak minęła pierwsza noc festiwalu. Zespoły występujące: następnego dnia były dobre, ale zatrzymując się na chwilę tylko przy Mingusie trzeba przyznać, że nie pokazał on tej precyzji jaką prezentuje na płytach.
W sobotę (a najlepiej, żeby jej wcale nie było na tym naszym kochanym festiwalu) nadciągnęły czarne chmury nad estradę. Że Komeda był jazzmanem — dobrze wiemy. Natomiast nie bardzo wiadomo, dlaczego Grupa Niemna występowała na festiwalu jazzowym. To że grała muzykę Komedy nie świadczy o tym, że powinna grać z muzykami tego pokroju co Stańko, Namysłowski czy Studio Jazzowe Polskiego Radia.
W niedzielę odetchnęliśmy przy taktach muzyki klasycznej (albo — jak kto woli — pseudoklasycznej) i mógł się podobać Ossian. Wieczorem cały show należał do Stańki. Grał coś takiego, co z łatwością można by „złapać w garść" i powiedzieć: nareszcie mamy się czym pochwalić! Dziś Stańko jest prekursorem rzeczy przedziwnych, wdzięcznych i wprost nie jazzowych, jeśli to, co nazwiemy u niego formami jazzowymi, za rok, a może nawet wcześniej będzie znakomitym przykładem rock-jazzu. Aż szkoda, że na tym koncercie dostrzegło się sporo pustych miejsc na widowni. Tak więc odniosłem wrażenie, że tegoroczny festiwal przebiegał pod znakiem rocka; istniejąca dotychczas dychotomia pomiędzy rockiem i jazzem zdawała się nie istnieć na warszawskim spotkaniu. Cannonball Adderley powiedział za kulisami, że: „dzisiaj już właściwie nie mamy więcej Nowych Orleanów". I dla potwierdzenia tego byliśmy przecież świadkami, że jego zespół jest jazzującą grupą rockową, nie zaś niewolnikiem jakiegoś stylu. To, że grali przed polską publicznością nie miało dla tych muzyków większego znaczenia. „Był czas, że Amerykanie byli bardziej przyzwyczajeni do jazzu niż inni ludzie, a to dlatego że mieli tego jazzu więcej. Dziś natomiast niektórzy widzowie w Europie są lepiej poinformowani i więcej wiedzą o co chodzi, aniżeli Amerykanie". To z kolei powiedział Nat Adderley.
I co nam właściwie dziś pozostało? Na pewno mamy dziś więcej rock-and-roll-fanów aniżeli melomanów jazzowych. Dlaczego? Po prostu „wszystko jest dobre i wszystko idzie". Publiczność dziś nie zanadto przepada za jazzem, nie dlatego, że słabi są wykonawcy (a i tacy bywają), czy kompozytorzy. Ona nie lubi treści i wartości, jakie ta muzyka obecnie stara się dać. Nic więc dziwnego, że muzycy „ongiś jazzowi" grają to, co publiczności się podoba, a nie to, co chcieliby grać.
Gdy tak myślę o tym, co się działo na scenie Sali Kongresowej, przypomina mi się pewna historyjka ze średniowiecza o pewnym muzykancie, który grywał na gitarze. Ponieważ swoim instrumentem rozleniwiał mieszkańców postanowiono go zamknąć. O tym, że słyszeliśmy kilku rozleniwiających nas muzyków każdy obiektywny krytyk czy przeciętny posiadacz biletów na tegoroczne „święto jazzu" na pewno zauważył. Z tą różnicą tylko, że nikogo u nas — chłonnych na przeżycia muzyczne — za rozleniwianie jeszcze nie zamknięto.
OLGIERD PAZERO