Niemen - akcent słowiański
z Czesławem Niemenem rozmawia Paweł Brodowski
Jazz Forum, suplement 6/73
Błyskawicznej kariery Czesława Niemena na Zachodzie nie doczekaliśmy się. Złudzeń takich zresztą nie ma on sam. Faktem jest natomiast, że od paru lat — cegiełka po cegiełce — buduje on tam sobie reputację na miarę swojego talentu.
W dwa lata po nawiązaniu współpracy z zachodnioniemiecką filią wytwórni CBS, legitymuje się Niemen nie błahym, bo trzypłytowym dorobkiem. Obecnie z zainteresowaniem oczekujemy jego czwartej dużej płyty dla CBS, nagranej ostatnio w Nowym Jorku z udziałem muzyków amerykańskich. Każdy z dotychczasowych albumów otrzymał przychylne, czasem nawet entuzjastyczne recenzje fachowej prasy muzycznej, a działalność studyjną uzupełniły wielokrotne wyjazdy grupy Niemena na koncerty i występy telewizyjne do NRF, Belgii i Skandynawii. Do najbardziej udanych należało wspólne tourneé z zespołem Jacka Bruce'a na początku 1972 r., po którym uznano Niemena za czołowego przedstawiciela awangardy rockowej w Europie. Największy z pewnością rozgłos towarzyszył koncertowi olimpijskiemu w Monachium, na którym dzielił on estradę z takimi sławami jak Charles Mingus i The Mahavishnu Orchestra.
Na występach zagranicznych publiczność przyjmowała artystę niemal bez wyjątku bardzo gorąco. Lecz na widowni zasiadali z reguły zwolennicy trendów bardziej wyszukanych, awangardowych, stanowiący przecież niewielką część całej masy odbiorców muzyki. Nagranie płyty z piosenkami rosyjskimi było przedsięwzięciem bardziej komercyjnym. Jednak uwagę zwrócili na nią jedynie miłośnicy muzyki folklorystycznej, a sam Niemen nie jest zainteresowany wyłącznie działalnością w tym wąskim kierunku.
Wobec spiętrzenia się problemów repertuarowych i programowych, a także wobec pogłębiającego się rozłamu muzycznego i organizacyjnego wewnątrz samego zespołu, zaistniała konieczność ściślejszego samookreślenia się artysty. W tej sytuacji latem 1973 r. Niemen rozwiązał swą grupę i rozpoczął współpracę z nowymi muzykami. a perspektywy nagrania płyty w Ameryce zmusiły go do dalszej rewizji kierunku swojej działalności.
W wywiadzie przeprowadzonym tuż przed wyjazdem do Nowego Jorku Niemen, z dużą dozą szczerości i samokrytycyzmu, ocenia swój ostatni dorobek. Jednocześnie uwypukla momen-
ty konstruktywne, w oparciu o które budować będzie kolejny etap swojej twórczości.
JAZZ FORUM: Którą ze swych zagranicznych płyt cenisz sobie najbardziej?
CZESŁAW NIEMEN: Choć z technicznego punktu widzenia nagranie płyty „Strange Is This World" pozostawia niemało do życzenia, uważam, że jest ona najlepsza. Przede wszystkim dlatego, że jest najbardziej osobista. Przeżywałem wtedy okres buntu — w sobie samym — przeciwko motorycznemu powielaniu tego co istniało w muzyce rock-and-rollowej. Typowy rock mnie wtedy nużył. Stąd chętnie nawiązałem współpracę z awangardowym muzykiem Helmutem Nadolskim. W zamierzeniu tym starałem się wprowadzić coś nowego, oryginalnego do rocka. Owe konglomeraty, które charakteryzowały wtedy moją muzykę, pozwoliły na zbudowanie odmiennego obrazu. (Szkoda, że nie dało się tego kontynuować, zwłaszcza, że rozstaliśmy się z Helmutem). Eksperci stwier-dzili jednak, że była to muzyka zbyt trudna, zgoła niekomercyjna. Co więcej, choć płyta otrzymała pozytywne recenzje wielu krytyków w Europie Zachodniej, nie rozeszła się w zadowalającym nakładzie. Należy jednak pamiętać, że towarzyszyła jej bardzo skromna reklama.
JF: Drugą płytą, w kolejności chronologicznej, była „Oda do Wenus".
CN: Uprzeć można byłoby się, że jest równie dobra. Wykazał się tu w aranżacji a nawet kompozycji Józef Skrzek. W rozumieniu muzyki znacznie jednak różnił się ode mnie. Nie zawsze znajdowaliśmy ze sobą wspólny język. Muszę tu zresztą przyznać, że byłem nieco zniechęcony trudną współpracą z muzykami w zespole. Spostrzegłem u nich pewien przerost ambicji. Zapatrzeni w siebie, koncentrowali się niemal wyłącznie na doskonaleniu warsztatu technicznego. Wbrew pozorom nie dawało to spodziewanych rezultatów, a jednocześnie najbardziej cierpiała na tym sama muzyka. Rozrzutność wypowiedzi prowadziła do wielu niepotrzebnych nut. W egoistycznej, zimnej spekulacji został gdzieś zapodziany klimat. „Oda do Wenus" powstała w okresie nawarstwienia się różnych sprzeczności. Mimo dużego ładunku ekspresji jest ona w sumie bardzo chłodna. Co gorsze, okazała się mało oryginalna. Są tam rzeczy, które się już gdzieś słyszało.
JF: Ale przecież i Tobie samemu zarzucano nieuzasadnioną fascynację sprawami czysto technicznymi.
CN: To prawda. Nadal mam tego rodzaju ciągotki. Nie chciałem tu powiedzieć, że jestem wrogiem techniki. Wiadomo, technika ułatwia. Umożliwia przede wszystkim wykonanie momentów tzw. architektonicznych, aranżacyjnych. Dochodzę jednak do wniosku, że im prostsze stosuje się środki, tym ciekawszy można osiągnąć efekt.
JF: Czy w Twoim przypadku potrzeba było poświęcić co najmniej trzy lata niepewnych, eksperymentatorskich poszukiwań, by zrozumieć prawdy, którymi kierowałeś się przecież w początkach swego muzykowania?
CN: Nie mam powodu lekceważyć swojego dorobku z poprzednich lat. Obiektywnie stwierdzić muszę, że było tam wiele nie tyle prostoty co prostactwa. Zresztą nie ma się co dziwić. Nie urodziłem się profesjonalistą i takim nie czuję się do dziś. W moim przypadku jest to niemożliwe. Uważam, że w każdej twórczości najważniejsze jest to co spontaniczne, co wychodzi z wnętrza. Wracając do sprawy prostoty — wydaje mi się, że w tej chwili na tyle dojrzałem, że chyba potrafiłbym robić muzykę właściwie pozornie łatwą. Łatwość polegałaby tu przede wszystkim na dużej sugestywności. Do tego właśnie będę dążyć w swoich następnych zamierzeniach. Zdaję sobie sprawę, że będzie mi ciężko, bo jednak mam ciągotki do komplikowania, do utrudniania technicznego. Będę teraz musiał stoczyć sam ze sobą wielką walkę. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie mi wreszcie przygotować płytę dla wytwórni CBS w Nowy Jorku. Chciałbym nagrać tam muzykę oryginalną a jednocześnie strawną. Wiem, że musi tu być miejsce dla ogólnie pojętej muzyki rockand-rollowej,choć o specyficznym, osobistym zabarwieniu. Chciałbym też wnieść jakiś wyraz słowiański, na przykład wykorzystując chóry dużego formatu o specyficznym, cerkiewnym zabarwieniu...
JF: Czy podobne motywacje skłoniły Cię do nagrania płyty z piosenkami rosyjskimi?
CN: Niezupełnie. Nagrałem ją przede wszystkim dla własnej satysfakcji. Folklor rosyjski jest mi szczególnie bliski. Piosenki te śpiewałem przecież w dzieciństwie. Zresztą z zamiarem zrobienia takiej płyty nosiłem się od kilku dobrych lat. W pierwotnym założeniu miała to być płyta dla Polskich Nagrań. Dokonałem nawet pierwszych prób w Polskim Radio. Chciałem ją realizować sukcesywnie, nie spiesząc się. Zanim jednak udało mi się skompletować cały materiał, kilka z tamtych piosenek zupełnie przypadkowo pokazałem dyrektorom CBSu we Frankfurcie n/Menem, Propozycja nagrania wspomnieniowej płyty padła od nich samych. Zresztą rozmowy na ten temat zaczęły się nawet jeszcze wcześniej, podczas mojego pobytu we Włoszech w 1969 r.
JF: O ile dobrze pamiętam, długo zwlekałeś z nagraniem tej płyty. Miałeś jakieś wewnętrzne opory?
CN: Opory te sprowadzały się do czegoś innego. Nie chciałem, by mnie utożsamiano z piosenkarzem par excellence folklorystycznym. Zawsze przecież skłaniałem się ku rzeczom bardziej nowatorskim. Do tej pory zresztą mam poważne obawy, żeby wytwórnia nie zaczęła mnie nagle lansować jako przedstawiciela wyłącznie tego typu muzyki zamykając mnie tym sposobem w szczelne ramki.
JF: Wykonując więc różne gatunki muzyczne dążysz ponad wszystko do zachowania jednej tożsamości?
CN: Utarło się w światowym ruchu muzycznym, że każdy artysta koncentruje się bez reszty nad czymś jednym, swoistym, zgodnym najczęściej z obrazem jaki wyrabia mu reklama, wytwórnia, prasa. Otóż ja nie bardzo się z tym zgadzam. Z jakich racjonalnych powodów miałbym odmawiać sobie wykonywania muzyki, którą lubię i którą potrafię grać? Dlaczego też nie mógłbym nagrać — powiedzmy — eksperymentalnej muzyki do filmu?
JF: Czy możesz powiedzieć jak przygotowywałeś się do nagrania albumu „Russische Lieder"?
CN: Prawdę mówiąc pojechałem na to nagranie zupełnie nieprzygotowany, zresztą celowo nieprzygotowany. Uwielbiam tego typu przedsięwzięcia. W ten właśnie sposób nagrywałem już na przykład muzykę do filmów. Zabrałem ze sobą jedynie gitarę i tzw. „piesiennik". Aranżacje opracowywałem ad hoc na miejscu,
JF: W Twoim Wykonaniu piosenki te odbiegają nieco od oryginałów.
CN: Naturalnie, jest to muzyka stylizowana, ubeatowiona. W dużej mierze podporządkowana jest mojemu odrębnemu stylowi, chociażby w interpretacji.
JF: Czy Twój wyjazd do Stanów Zjednoczonych wiąże się z nagraniem tej właśnie płyty?
CN: W pewnym stopniu tak. Na następnej płycie chciałbym powtórzyć ten sam ładunek ciepła i szczerości, czerpiąc ze źródeł słowiańskich.
JF: Czy uważasz, że nagrywając tę płytę przekonałeś ludzi w CBS o swoich rzeczywistych możliwościach?
CN: Chyba tak. Najbardziej zainteresował ich fakt, że zrealizowałem ją wyłącznie sam, akompaniując sobie na różnych instrumentach, nakładając na playbacku wielogłosowe chóry. Utwierdziło to chyba ich wiarę, że stać mnie na wniesienie odrębnego wkładu do tzw. ogólnej kultury rock-and-rollowej. Natomiast sprawa mojego wyjazdu na nagranie do Stanów ciągnie się już od dłuższego czasu. O ile mi wiadomo, przed dwoma bodajże laty dużym powodzeniem cieszył się tam mój „Bema Pamięci Rapsod Żałobny" do wiersza Norwida. Pewien disc-jockey prezentował go podobno niemal codziennie w radiostacji w Bostonie. W związku z tym wytwórnia CBS otrzymała wiele listów z pytaniami dotyczącymi terminu mojego nagrania w Ameryce.
JF: W jakich warunkach będziesz przygotowywać się do nagrania nowej płyt?
CN: Mam przed sobą perspektywę dwumiesięcznego pobytu w Nowym Jorku w okresie grudzień — styczeń. Początkowo pracować będę sam. Zapewniono mi lokal z fortepianem i magnetofonem. Kiedy już rozpiszę aranżacje, przystąpię do prób z muzykami. Jakich muzyków dostanę? — Nie wiem. W najgorszym wypadku będą to zawodowi „sessionmani". Istnieje możliwość wykorzystania paru znanych nazwisk, np. Johna McLaughlina, Jana Hammera, lub kogoś z Santany — wszyscy oni są na stałe związani z wytwórnią CBS.
JF: Kiedy dokonasz wyboru repertuaru?
CN: W zasadzie muzykę będę komponował i aranżował dopiero na miejscu. Być może powtórzę kilka utworów z poprzedniego okresu. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą wszystkie płyty jakie wydałem. Natomiast jeśli chodzi o instrumentarium, pracuję obecnie nad syntetyzatorem, wykorzystam na pewno melotron. Bardzo liczę, jak już wspomniałem, na udział dużego chóru, który mógłby wprowadzić do mojej muzyki elementy oryginalne. Czeka mnie jednym słowem ciężka praca. Będę musiał solidnie się przygotować, dużo przemyśleć...
JF: Myślę, że i w tekstach powinieneś podkreślić pierwiastek słowiański.
CN: Oczywiście. Będę kontynuował interpretacje wierszy poetów polskich. I tym razem częściowo oprę się na twórczości Norwida, z którą łączy mnie jakaś więź duchowa. Jego wiersze czuję muzycznie, słyszę ich rytmikę i harmonię. Upaja mnie ich potęga i monumentalizm.
JF: Mówiliśmy o Twoich płytach zagranicznych. A jak układa się Twoja współpraca z naszą rodzimą wytwórnią, Polskimi Nagraniami?
CN: Bardzo cenię ludzi, którzy tam pracują. Martwi mnie jednak brak właściwej aparatury. Co gorsze, odnoszę wrażenie, że produkcja płyt trwa tu coraz dłużej. Na ostatnią płytę („Niemen", vol. 1 i 2) musiałem czekać — właściwie nie ja, lecz ci co interesują się moją muzyką — przeszło rok. Poza tym, po ostatecznym wytłoczeniu, okazało się że ten podwójny album bardzo źle brzmi. Przyczyny tego można doszukiwać się chyba w wadliwym miksowaniu podczas tłoczenia matrycy... Są pogłoski, że w przyszłym roku Polskie Nagrania mają zainstalować w studio magnetofon szesnastośladowy. Pokusić się wtedy będzie można o nagranie płyty wyłącznie solistycznej, gdzie nałożyłbym sam wszystkie instrumenty.
JF: Nie tak dawno dałeś się poznać publiczności kinowej jako sugestywny odtwórca bezosobowej roli Chochoła w „Weselu" Wajdy. Nie wszyscy natomiast wiedzę o Twojej działalności kompozytorskiej w filmie.
CN: Pierwsze moje nagranie filmowe to muzyka do krótkometrażówki Janusza Kondratiuka pt. „Dziewczyny do wzięcia". Natomiast ostatnio — w sierpniu — zrobiłem muzykę do filmu telewizyjnego Janusza Łęskiego, pt. „Sobie — Król". Nagrywałem sam, choć również skorzystałem z pomocy gitarzysty Jurka Grunwalda. Wykorzystałem tu kilka instrumentów — syntetyzator, melotron, fortepian, gitarę a także głos. Ten rodzaj pracy bardzo mi przypadł do gustu. Myślę, że moja dalsza działalność pójdzie w tym właśnie kierunku.
JF: A inne plany?
CN: Otrzymałem ostatnio od Filharmonii w Zielonej Górze konkretną propozycję napisania muzyki w formie oratoryjnej według dowolnego libretta na duży chór i orkiestrę symfoniczną. Wyobrażani sobie tam i swój własny udział. Być może wykorzystam do tego utwór Norwida pt. „Do Najświętszej Panny Marii". Jeśli czas mi pozwoli, planuję to na koniec września przyszłego roku.
Reżyser Andrzej Kondratiuk — brat Janusza — sugeruje mi wspólne opracowanie czegoś w rodzaju misterium. Widzi on tu również współudział Helmuta Nadolskiego i Igi Cembrzyńskiej. Nie chciałbym jednak działać pospiesznie. Myślę, że na te sprawy nigdy nie będzie za późno. Najchętniej zająłbym się tym wtedy, kiedy przestanę wojażować, o czym zresztą marzę.
JF: Marzysz?
CN: Tak. Moim marzeniem jest praca na miejscu. Chciałbym mieć studio z możliwościami playbackowymi. Chciałbym eksperymentować, bawić się w tworzenie nowych rzeczy. Byłoby to możliwe gdybym nie miał zobowiązań koncertowych. Taka praca byłaby najbardziej efektywna.
JF: Czy nie wydaje Ci się, że to zniechęcenie do działalności koncertowej powstało u Ciebie w rezultacie rozczarowania i niesmaku po odejściu byłej grupy towarzyszącej? Mam tu na myśli Twoją niełatwą współpracę z Józkiem Skrzekiem, Jurkiem Piotrowskim i Antymosem Apostolisem.
CN: Być może jest w tym trochę racji. Zaznaczyć jednak muszę, że męczy mnie sama forma występowania na estradzie jako taka. Jeśli zaś chodzi o muzyków, na szczęście u nas ich nie brak. Trzon mojej nowej grupy tworzy były zespół ze Śląska „Krzak": Maciej Radziejewski — gitara, Jan Błędowski — skrzypce, gitara, instrumenty klawiszowe, oraz Jacek Gazda — gitara basowa. Na perkusji gra mało znany, utalentowany muzyk z Białegostoku — Piotr Dziemski. Sam natomiast, oprócz śpiewania, będę chciał skoncentrować się na obsłudze syntetyzatora i melotronu. Ostatnie wyjazdy zagraniczne w tym składzie były nie mniej udane od poprzednich. Spotkaliśmy się z serdecznym przyjęciem w NRF. Bardzo cieszę się również na nasze wspólne dwumiesięczne tourneé po Związku Radzieckim, planowane na zimę przyszłego roku.
JF: Więc mimo wszystko znowu włóczęga?
CN: No cóż, to prawda. W tym wypadku cieszę się wyjątkowo, gdyż jadę tam koncertować po raz pierwszy.
z Czesławem Niemenem rozmawia Paweł Brodowski
Jazz Forum, suplement 6/73
Błyskawicznej kariery Czesława Niemena na Zachodzie nie doczekaliśmy się. Złudzeń takich zresztą nie ma on sam. Faktem jest natomiast, że od paru lat — cegiełka po cegiełce — buduje on tam sobie reputację na miarę swojego talentu.
W dwa lata po nawiązaniu współpracy z zachodnioniemiecką filią wytwórni CBS, legitymuje się Niemen nie błahym, bo trzypłytowym dorobkiem. Obecnie z zainteresowaniem oczekujemy jego czwartej dużej płyty dla CBS, nagranej ostatnio w Nowym Jorku z udziałem muzyków amerykańskich. Każdy z dotychczasowych albumów otrzymał przychylne, czasem nawet entuzjastyczne recenzje fachowej prasy muzycznej, a działalność studyjną uzupełniły wielokrotne wyjazdy grupy Niemena na koncerty i występy telewizyjne do NRF, Belgii i Skandynawii. Do najbardziej udanych należało wspólne tourneé z zespołem Jacka Bruce'a na początku 1972 r., po którym uznano Niemena za czołowego przedstawiciela awangardy rockowej w Europie. Największy z pewnością rozgłos towarzyszył koncertowi olimpijskiemu w Monachium, na którym dzielił on estradę z takimi sławami jak Charles Mingus i The Mahavishnu Orchestra.
Na występach zagranicznych publiczność przyjmowała artystę niemal bez wyjątku bardzo gorąco. Lecz na widowni zasiadali z reguły zwolennicy trendów bardziej wyszukanych, awangardowych, stanowiący przecież niewielką część całej masy odbiorców muzyki. Nagranie płyty z piosenkami rosyjskimi było przedsięwzięciem bardziej komercyjnym. Jednak uwagę zwrócili na nią jedynie miłośnicy muzyki folklorystycznej, a sam Niemen nie jest zainteresowany wyłącznie działalnością w tym wąskim kierunku.
Wobec spiętrzenia się problemów repertuarowych i programowych, a także wobec pogłębiającego się rozłamu muzycznego i organizacyjnego wewnątrz samego zespołu, zaistniała konieczność ściślejszego samookreślenia się artysty. W tej sytuacji latem 1973 r. Niemen rozwiązał swą grupę i rozpoczął współpracę z nowymi muzykami. a perspektywy nagrania płyty w Ameryce zmusiły go do dalszej rewizji kierunku swojej działalności.
W wywiadzie przeprowadzonym tuż przed wyjazdem do Nowego Jorku Niemen, z dużą dozą szczerości i samokrytycyzmu, ocenia swój ostatni dorobek. Jednocześnie uwypukla momen-
ty konstruktywne, w oparciu o które budować będzie kolejny etap swojej twórczości.
JAZZ FORUM: Którą ze swych zagranicznych płyt cenisz sobie najbardziej?
CZESŁAW NIEMEN: Choć z technicznego punktu widzenia nagranie płyty „Strange Is This World" pozostawia niemało do życzenia, uważam, że jest ona najlepsza. Przede wszystkim dlatego, że jest najbardziej osobista. Przeżywałem wtedy okres buntu — w sobie samym — przeciwko motorycznemu powielaniu tego co istniało w muzyce rock-and-rollowej. Typowy rock mnie wtedy nużył. Stąd chętnie nawiązałem współpracę z awangardowym muzykiem Helmutem Nadolskim. W zamierzeniu tym starałem się wprowadzić coś nowego, oryginalnego do rocka. Owe konglomeraty, które charakteryzowały wtedy moją muzykę, pozwoliły na zbudowanie odmiennego obrazu. (Szkoda, że nie dało się tego kontynuować, zwłaszcza, że rozstaliśmy się z Helmutem). Eksperci stwier-dzili jednak, że była to muzyka zbyt trudna, zgoła niekomercyjna. Co więcej, choć płyta otrzymała pozytywne recenzje wielu krytyków w Europie Zachodniej, nie rozeszła się w zadowalającym nakładzie. Należy jednak pamiętać, że towarzyszyła jej bardzo skromna reklama.
JF: Drugą płytą, w kolejności chronologicznej, była „Oda do Wenus".
CN: Uprzeć można byłoby się, że jest równie dobra. Wykazał się tu w aranżacji a nawet kompozycji Józef Skrzek. W rozumieniu muzyki znacznie jednak różnił się ode mnie. Nie zawsze znajdowaliśmy ze sobą wspólny język. Muszę tu zresztą przyznać, że byłem nieco zniechęcony trudną współpracą z muzykami w zespole. Spostrzegłem u nich pewien przerost ambicji. Zapatrzeni w siebie, koncentrowali się niemal wyłącznie na doskonaleniu warsztatu technicznego. Wbrew pozorom nie dawało to spodziewanych rezultatów, a jednocześnie najbardziej cierpiała na tym sama muzyka. Rozrzutność wypowiedzi prowadziła do wielu niepotrzebnych nut. W egoistycznej, zimnej spekulacji został gdzieś zapodziany klimat. „Oda do Wenus" powstała w okresie nawarstwienia się różnych sprzeczności. Mimo dużego ładunku ekspresji jest ona w sumie bardzo chłodna. Co gorsze, okazała się mało oryginalna. Są tam rzeczy, które się już gdzieś słyszało.
JF: Ale przecież i Tobie samemu zarzucano nieuzasadnioną fascynację sprawami czysto technicznymi.
CN: To prawda. Nadal mam tego rodzaju ciągotki. Nie chciałem tu powiedzieć, że jestem wrogiem techniki. Wiadomo, technika ułatwia. Umożliwia przede wszystkim wykonanie momentów tzw. architektonicznych, aranżacyjnych. Dochodzę jednak do wniosku, że im prostsze stosuje się środki, tym ciekawszy można osiągnąć efekt.
JF: Czy w Twoim przypadku potrzeba było poświęcić co najmniej trzy lata niepewnych, eksperymentatorskich poszukiwań, by zrozumieć prawdy, którymi kierowałeś się przecież w początkach swego muzykowania?
CN: Nie mam powodu lekceważyć swojego dorobku z poprzednich lat. Obiektywnie stwierdzić muszę, że było tam wiele nie tyle prostoty co prostactwa. Zresztą nie ma się co dziwić. Nie urodziłem się profesjonalistą i takim nie czuję się do dziś. W moim przypadku jest to niemożliwe. Uważam, że w każdej twórczości najważniejsze jest to co spontaniczne, co wychodzi z wnętrza. Wracając do sprawy prostoty — wydaje mi się, że w tej chwili na tyle dojrzałem, że chyba potrafiłbym robić muzykę właściwie pozornie łatwą. Łatwość polegałaby tu przede wszystkim na dużej sugestywności. Do tego właśnie będę dążyć w swoich następnych zamierzeniach. Zdaję sobie sprawę, że będzie mi ciężko, bo jednak mam ciągotki do komplikowania, do utrudniania technicznego. Będę teraz musiał stoczyć sam ze sobą wielką walkę. Zwłaszcza, kiedy przyjdzie mi wreszcie przygotować płytę dla wytwórni CBS w Nowy Jorku. Chciałbym nagrać tam muzykę oryginalną a jednocześnie strawną. Wiem, że musi tu być miejsce dla ogólnie pojętej muzyki rockand-rollowej,choć o specyficznym, osobistym zabarwieniu. Chciałbym też wnieść jakiś wyraz słowiański, na przykład wykorzystując chóry dużego formatu o specyficznym, cerkiewnym zabarwieniu...
JF: Czy podobne motywacje skłoniły Cię do nagrania płyty z piosenkami rosyjskimi?
CN: Niezupełnie. Nagrałem ją przede wszystkim dla własnej satysfakcji. Folklor rosyjski jest mi szczególnie bliski. Piosenki te śpiewałem przecież w dzieciństwie. Zresztą z zamiarem zrobienia takiej płyty nosiłem się od kilku dobrych lat. W pierwotnym założeniu miała to być płyta dla Polskich Nagrań. Dokonałem nawet pierwszych prób w Polskim Radio. Chciałem ją realizować sukcesywnie, nie spiesząc się. Zanim jednak udało mi się skompletować cały materiał, kilka z tamtych piosenek zupełnie przypadkowo pokazałem dyrektorom CBSu we Frankfurcie n/Menem, Propozycja nagrania wspomnieniowej płyty padła od nich samych. Zresztą rozmowy na ten temat zaczęły się nawet jeszcze wcześniej, podczas mojego pobytu we Włoszech w 1969 r.
JF: O ile dobrze pamiętam, długo zwlekałeś z nagraniem tej płyty. Miałeś jakieś wewnętrzne opory?
CN: Opory te sprowadzały się do czegoś innego. Nie chciałem, by mnie utożsamiano z piosenkarzem par excellence folklorystycznym. Zawsze przecież skłaniałem się ku rzeczom bardziej nowatorskim. Do tej pory zresztą mam poważne obawy, żeby wytwórnia nie zaczęła mnie nagle lansować jako przedstawiciela wyłącznie tego typu muzyki zamykając mnie tym sposobem w szczelne ramki.
JF: Wykonując więc różne gatunki muzyczne dążysz ponad wszystko do zachowania jednej tożsamości?
CN: Utarło się w światowym ruchu muzycznym, że każdy artysta koncentruje się bez reszty nad czymś jednym, swoistym, zgodnym najczęściej z obrazem jaki wyrabia mu reklama, wytwórnia, prasa. Otóż ja nie bardzo się z tym zgadzam. Z jakich racjonalnych powodów miałbym odmawiać sobie wykonywania muzyki, którą lubię i którą potrafię grać? Dlaczego też nie mógłbym nagrać — powiedzmy — eksperymentalnej muzyki do filmu?
JF: Czy możesz powiedzieć jak przygotowywałeś się do nagrania albumu „Russische Lieder"?
CN: Prawdę mówiąc pojechałem na to nagranie zupełnie nieprzygotowany, zresztą celowo nieprzygotowany. Uwielbiam tego typu przedsięwzięcia. W ten właśnie sposób nagrywałem już na przykład muzykę do filmów. Zabrałem ze sobą jedynie gitarę i tzw. „piesiennik". Aranżacje opracowywałem ad hoc na miejscu,
JF: W Twoim Wykonaniu piosenki te odbiegają nieco od oryginałów.
CN: Naturalnie, jest to muzyka stylizowana, ubeatowiona. W dużej mierze podporządkowana jest mojemu odrębnemu stylowi, chociażby w interpretacji.
JF: Czy Twój wyjazd do Stanów Zjednoczonych wiąże się z nagraniem tej właśnie płyty?
CN: W pewnym stopniu tak. Na następnej płycie chciałbym powtórzyć ten sam ładunek ciepła i szczerości, czerpiąc ze źródeł słowiańskich.
JF: Czy uważasz, że nagrywając tę płytę przekonałeś ludzi w CBS o swoich rzeczywistych możliwościach?
CN: Chyba tak. Najbardziej zainteresował ich fakt, że zrealizowałem ją wyłącznie sam, akompaniując sobie na różnych instrumentach, nakładając na playbacku wielogłosowe chóry. Utwierdziło to chyba ich wiarę, że stać mnie na wniesienie odrębnego wkładu do tzw. ogólnej kultury rock-and-rollowej. Natomiast sprawa mojego wyjazdu na nagranie do Stanów ciągnie się już od dłuższego czasu. O ile mi wiadomo, przed dwoma bodajże laty dużym powodzeniem cieszył się tam mój „Bema Pamięci Rapsod Żałobny" do wiersza Norwida. Pewien disc-jockey prezentował go podobno niemal codziennie w radiostacji w Bostonie. W związku z tym wytwórnia CBS otrzymała wiele listów z pytaniami dotyczącymi terminu mojego nagrania w Ameryce.
JF: W jakich warunkach będziesz przygotowywać się do nagrania nowej płyt?
CN: Mam przed sobą perspektywę dwumiesięcznego pobytu w Nowym Jorku w okresie grudzień — styczeń. Początkowo pracować będę sam. Zapewniono mi lokal z fortepianem i magnetofonem. Kiedy już rozpiszę aranżacje, przystąpię do prób z muzykami. Jakich muzyków dostanę? — Nie wiem. W najgorszym wypadku będą to zawodowi „sessionmani". Istnieje możliwość wykorzystania paru znanych nazwisk, np. Johna McLaughlina, Jana Hammera, lub kogoś z Santany — wszyscy oni są na stałe związani z wytwórnią CBS.
JF: Kiedy dokonasz wyboru repertuaru?
CN: W zasadzie muzykę będę komponował i aranżował dopiero na miejscu. Być może powtórzę kilka utworów z poprzedniego okresu. Na wszelki wypadek zabieram ze sobą wszystkie płyty jakie wydałem. Natomiast jeśli chodzi o instrumentarium, pracuję obecnie nad syntetyzatorem, wykorzystam na pewno melotron. Bardzo liczę, jak już wspomniałem, na udział dużego chóru, który mógłby wprowadzić do mojej muzyki elementy oryginalne. Czeka mnie jednym słowem ciężka praca. Będę musiał solidnie się przygotować, dużo przemyśleć...
JF: Myślę, że i w tekstach powinieneś podkreślić pierwiastek słowiański.
CN: Oczywiście. Będę kontynuował interpretacje wierszy poetów polskich. I tym razem częściowo oprę się na twórczości Norwida, z którą łączy mnie jakaś więź duchowa. Jego wiersze czuję muzycznie, słyszę ich rytmikę i harmonię. Upaja mnie ich potęga i monumentalizm.
JF: Mówiliśmy o Twoich płytach zagranicznych. A jak układa się Twoja współpraca z naszą rodzimą wytwórnią, Polskimi Nagraniami?
CN: Bardzo cenię ludzi, którzy tam pracują. Martwi mnie jednak brak właściwej aparatury. Co gorsze, odnoszę wrażenie, że produkcja płyt trwa tu coraz dłużej. Na ostatnią płytę („Niemen", vol. 1 i 2) musiałem czekać — właściwie nie ja, lecz ci co interesują się moją muzyką — przeszło rok. Poza tym, po ostatecznym wytłoczeniu, okazało się że ten podwójny album bardzo źle brzmi. Przyczyny tego można doszukiwać się chyba w wadliwym miksowaniu podczas tłoczenia matrycy... Są pogłoski, że w przyszłym roku Polskie Nagrania mają zainstalować w studio magnetofon szesnastośladowy. Pokusić się wtedy będzie można o nagranie płyty wyłącznie solistycznej, gdzie nałożyłbym sam wszystkie instrumenty.
JF: Nie tak dawno dałeś się poznać publiczności kinowej jako sugestywny odtwórca bezosobowej roli Chochoła w „Weselu" Wajdy. Nie wszyscy natomiast wiedzę o Twojej działalności kompozytorskiej w filmie.
CN: Pierwsze moje nagranie filmowe to muzyka do krótkometrażówki Janusza Kondratiuka pt. „Dziewczyny do wzięcia". Natomiast ostatnio — w sierpniu — zrobiłem muzykę do filmu telewizyjnego Janusza Łęskiego, pt. „Sobie — Król". Nagrywałem sam, choć również skorzystałem z pomocy gitarzysty Jurka Grunwalda. Wykorzystałem tu kilka instrumentów — syntetyzator, melotron, fortepian, gitarę a także głos. Ten rodzaj pracy bardzo mi przypadł do gustu. Myślę, że moja dalsza działalność pójdzie w tym właśnie kierunku.
JF: A inne plany?
CN: Otrzymałem ostatnio od Filharmonii w Zielonej Górze konkretną propozycję napisania muzyki w formie oratoryjnej według dowolnego libretta na duży chór i orkiestrę symfoniczną. Wyobrażani sobie tam i swój własny udział. Być może wykorzystam do tego utwór Norwida pt. „Do Najświętszej Panny Marii". Jeśli czas mi pozwoli, planuję to na koniec września przyszłego roku.
Reżyser Andrzej Kondratiuk — brat Janusza — sugeruje mi wspólne opracowanie czegoś w rodzaju misterium. Widzi on tu również współudział Helmuta Nadolskiego i Igi Cembrzyńskiej. Nie chciałbym jednak działać pospiesznie. Myślę, że na te sprawy nigdy nie będzie za późno. Najchętniej zająłbym się tym wtedy, kiedy przestanę wojażować, o czym zresztą marzę.
JF: Marzysz?
CN: Tak. Moim marzeniem jest praca na miejscu. Chciałbym mieć studio z możliwościami playbackowymi. Chciałbym eksperymentować, bawić się w tworzenie nowych rzeczy. Byłoby to możliwe gdybym nie miał zobowiązań koncertowych. Taka praca byłaby najbardziej efektywna.
JF: Czy nie wydaje Ci się, że to zniechęcenie do działalności koncertowej powstało u Ciebie w rezultacie rozczarowania i niesmaku po odejściu byłej grupy towarzyszącej? Mam tu na myśli Twoją niełatwą współpracę z Józkiem Skrzekiem, Jurkiem Piotrowskim i Antymosem Apostolisem.
CN: Być może jest w tym trochę racji. Zaznaczyć jednak muszę, że męczy mnie sama forma występowania na estradzie jako taka. Jeśli zaś chodzi o muzyków, na szczęście u nas ich nie brak. Trzon mojej nowej grupy tworzy były zespół ze Śląska „Krzak": Maciej Radziejewski — gitara, Jan Błędowski — skrzypce, gitara, instrumenty klawiszowe, oraz Jacek Gazda — gitara basowa. Na perkusji gra mało znany, utalentowany muzyk z Białegostoku — Piotr Dziemski. Sam natomiast, oprócz śpiewania, będę chciał skoncentrować się na obsłudze syntetyzatora i melotronu. Ostatnie wyjazdy zagraniczne w tym składzie były nie mniej udane od poprzednich. Spotkaliśmy się z serdecznym przyjęciem w NRF. Bardzo cieszę się również na nasze wspólne dwumiesięczne tourneé po Związku Radzieckim, planowane na zimę przyszłego roku.
JF: Więc mimo wszystko znowu włóczęga?
CN: No cóż, to prawda. W tym wypadku cieszę się wyjątkowo, gdyż jadę tam koncertować po raz pierwszy.